Piątek, 19 kwietnia 2024r. Alfa, Leonii, Tytusa
 Szukaj
FACEBOOK RSS EMAIL Strona główna
Planeta Kobiet

Magda Kumorek: Sztuka życia

Magda Kumorek krąży od piosenki aktorskiej, przez teatr, film, serial, dubbing po koncert. Ceni Von Triera, Ozona i Smarzowskiego. Chętnie zagrałaby w kinie akcji wyrazistą rolę w stylu „Dziewczyny z tatuażem” lub w filmie kostiumowym, taką na miarę „Królowej Margot”.
Słucha Bjork i Dakhy Brakhy. Śpiewa improwizując. Na biało. Ma poczucie humoru. Czarne. Też. I nie boi się śmierci. Zaklęć, magii, duchów wiatru też się nie boi. Właśnie ożywiła Leśmiana wydając debiutancki album zatytułowany… „Śmiercie”. Dedykowała go bliskim nieobecnym. Kieślowskiemu pewnie by się spodobał. Nie oceniajcie Jej po warunkach. Pozory mylą. Kumor znaczy kłopot! A ona, bez względu na to jaki rodzaj sztuki uprawia, ma siłę. Czerpie ze źródeł bo uważa, że… najważniejsza jest sztuka życia!

Magda, uplastyczniłaś mi Leśmiana udźwiękowiając jego poezję! Niemalże każdy utwór kojarzył mi się z obrazami. Z korowodem Ethos, Eros i Thanatos Malczewskiego na czele! Dopiero chłonąc Twoją płytę dosadnie odczułam Leśmianowski epigonizm Młodej Polski. A po pierwszym przesłuchaniu śniły mi się śmierci… filmowo wręcz! I to z całą pewnością sprawka Twojej reżyserii bardzo intrygujących dźwięków – skąd to się w Tobie wzięło? Czego Ty słuchałaś jako dziecko, co się w Tobie dzieje teraz, że tak mocno zadziałałaś na moją podświadomość?
- (śmiech) Dziękuję! To na pewno jest kompilacja wynikająca z całej mojej muzycznej ścieżki. Mam wykształcenie muzyczne. Gdy byłam dzieckiem zupełnie nie kręcili mnie New Kids on The Block, choć byli moją rzeczywistością, za to namiętnie poznawałam Chopina, Bacha, Mozarta, Haydna – to były moje przestrzenie. W Szkole Teatralnej odkryłam piosenkę aktorską i prawdę, że jeśli tylko ma się taką potrzebę i wyobraźnię, można ją zrobić biorąc na warsztat dowolny utwór. Wpadają mi w uszy przeróżne nuty. Jestem zafascynowana nowojorską, interdyscyplinarną artystką Meredith Monk, łączącą od lat muzykę, teatr i taniec. Bardzo żałuję, że nie trafiłam na jej koncert we Wrocławiu. To, co słyszymy na jej albumach, np. „Monk Mix”, gdzie gościnnie zaśpiewała m.in. Björk, to ostatni zapis jej pracy. Ona podobno przez medytację osiąga wgląd w sztukę. A realizację nagrań opiera o... matematykę! Ustawienia muzyków w studio, astrologia itp. mają znaczenie. Ja aż tak głęboko w to nie wnikam, ale tak jak ty zobaczyłaś obrazy słuchając mojej płyty, tak ja mam niesamowite wizualizacje słuchając jej krążków. I zachęcona tym, podbudowana, że tak można, że nie trzeba zamykać się w tzw. popularnej piosence, w ramach własnych poszukiwań zajęłam się przez pewien czas improwizacją wokalną. We Wrocławiu spotkałam cudowną postać, która para się tym wręcz naukowo - Ewę Głowacką-Fierek i odkryłam takie rejony swojego głosu i wrażliwości muzycznej, o których dotąd nie miałam pojęcia. Dziś jestem na etapie otwartym, ale bardzo szanuję piosenkę aktorską, bo to jest monodram na scenie. Trzeba w ciągu dosłownie trzech minut przez pryzmat siebie sprzedać innym czyjś świat – niełatwa sztuka i tylko kilka osób posiadło umiejętność robienia tego naprawdę dobrze. Lubię „grzebać” w sobie, w swoim muzycznym świecie, a że poezja Leśmiana, towarzysząca mi od lat i na każdym etapie życia odkrywana na nowo, ma te wszystkie dusiołki, stwory i sięga do czegoś, o czym się w Polsce bardzo mało mówi – do mitologii słowiańskiej, to działa na moją wyobraźnię bardzo kreatywnie. Wizualizacje, które mi się wtedy jawią, to fascynujący świat.

Ostatnio przeczytałam, że Islandczycy nie zgodzili się na budowę drogi, bo wierzą, że wokół ich stolicy zamieszkują... elfy! Cudowny news (śmiech). Dlaczego my, Polacy, nie żyjemy na co dzień z tymi wszystkimi duchami? Rozumiem, że może w Warszawie trudno by było nie wybudować obwodnicy z powodu korytarzy Płanetników, czyli duchów wiatru, ale... mnie to osobiście kręci!

Mnie też! Niesamowite, że o tym mówisz, bo moje pierwsze skojarzenie przy otwierających album tytułowych „Śmierciech” poszło w kierunku… „Tańca Anitry” Edwarda Griega, związanego właśnie z krajami nordyckimi, i z tego zawirowania ruszyło w taniec chocholi, przechodząc na folkową nutę w świat Młodej Polski, oniryzmu, symbolizmu… Śpiewałaś Osiecką, Młynarskiego, Gałczyńskiego, wielu autorów – poniekąd odpowiedziałaś dlaczego wybrałaś Leśmiana, ale zdradź więcej, co Cię tak w nim uwiodło?
- Poznałam go, jak większość z nas, w liceum z Urszuli Kochanowskiej i z erotyków. Ujął mnie wtedy jak wielu, ale dopiero jako osobie dorosłej objawił mi się człowiekiem czerpiącym życie pełnymi garściami, żyjącym tu i teraz. Co ważne, scenom erotycznym ociekającym u niego jak dojrzałe owoce wszystkimi zmysłowymi opisami, przeważnie towarzyszy śmierć, jest wszechobecna. Nawet miłość idzie za pan brat ze śmiercią i to są doznania, które mnie, jako matce dwójki dzieci, kojarzą się z takimi przeżyciami jak poród. Z jednej strony mamy cud narodzin, ogrom miłości, ale z drugiej śmierć stoi spokojnie obok, gotowa nas zabrać w każdym momencie. I dla mnie to jest cały Leśmian. Nigdy nie jest powierzchowny, wchodzi mocno w trzewia. Oczywiście, chłoniemy całą jego sielankową aurę, zapach jabłoni, widok pól, malinowy chruśniak, ale on wnika znacznie głębiej, dotyka przestrzeni „życia naprawdę” i to jest to, co mnie w nim tak pociąga. Urzeka mnie też cała nasza słowiańska mitologia ze wszystkimi duchami, które mają z nami interakcję, wpływają na nasze życie, a jednocześnie są tak nieoczywiste. Nie widzimy ich, czujemy jedynie energię. To jest taki świat, w którym ja bym się chciała znaleźć (śmiech). Marzy mi się, żeby ktoś kiedyś zbudował portal Leśmianowskiego świata, po którym można by wędrować, w który można by się zagłębić, poczuć wszystkimi zmysłami coś, co nam włos zjeży na skórze, choć nigdy się nie dowiemy co to było, odczujemy to tylko całym sobą.

Jako nasz ambasador możesz być spokojna o tantiemy, ktokolwiek się tego podejmie, Legalna Kultura zadba o Twoje prawa autorskie z wykorzystania pomysłu na portal Leśmianowski – to pewne! A gdybyś rzeczywiście mogła się przenieść – nawiązuję tu do kwestii wcieleń z tytułowego wiersza „Śmiercie” – jeśli oczywiście wierzysz, dopuszczasz myśl o reinkarnacji – czy XX-lecie, to jest ta epoka, w której chciałabyś się znaleźć, poznać Leśmiana osobiście, czy wybrałabyś zupełnie inną?
- Chciałabym! Z tego co wiem o Leśmianie, to on trochę pomieszkiwał w Warszawie i trochę w Hrubieszowie. Generalnie usiłował nie pracować w swoim zawodzie (śmiech), a był prawnikiem, tylko gdzieś się zaczepić, byle móc przeżyć i pisać swoje poezje. Część życia spędził też we Francji, w Paryżu, dokąd pojechał ze swoją żoną. I tam przesiadywał w kafejkach na Montmartrze, gdzie towarzyszył mu m.in. Amadeo Modigliani, którego ja po prostu uwielbiam! Gdybym mogła tak na chwileczkę się do nich przysiąść, przy absyncie lub jakimś winie, to byłabym przeszczęśliwa! Nic nie muszę mówić, wystarczy mi poczuć opary ducha epoki, posłuchać o czym filozofują.

Filozofię Leśmiana zaklętą wieki temu w słowa odczarowałaś dźwiękami tworząc ten album. Chyba Legalna Kultura pojawiła się w Twoim życiu w dobrym momencie?
- Prawami do jego wierszy zainteresowałam się od razu, jak tylko wpadłam na pomysł nagrania płyty. Pomyślałam, że zanim się rozwinę z melodiami, które rodziły się w mojej głowie, najpierw sprawdzę spadkobierców, bo przecież mogą powiedzieć, że żadna Kumorek nie będzie śpiewała poezji ich przodka. Ale minęło 70 lat od śmierci Leśmiana, więc mogłam spokojnie tym dobrem, już narodowym, podzielić się z ludźmi. Natomiast Legalną Kulturę znałam z wcześniejszych spotów i wiedziałam o co chodzi. Teraz wzajemnie się wspieramy. Ja szerzę świadomość, bo podobnie jak większość osób nadal, kiedyś też myślałam, że skoro płacę za film w sieci, to na pewno korzystam z legalnego źródła. A tymczasem płacimy np. za miejsce, gdzie ktoś nielegalnie udostępnia jakiś film. Będąc w grupie twórców chcę namawiać ludzi by chronić nasze prawa. Dlatego od dłuższego czasu mówię o Legalnej wszem i wobec, bo jeśli płacimy choćby tę symboliczną złotówkę, to niech ona trafi w odpowiednie ręce. Sprawdzajmy to. Jako artyści, oboje z mężem uczymy nasze dzieci szacunku do twórczej pracy. Mój starszy syn Franek nie czyta skrótów lektur, tylko całe książki. Dzięki temu poznaje nie tylko treść, ale i styl, język pisarza. I to się przekłada później na np. kupowanie legalnych płyt, oryginalnie wydanych, co w przypadku ulubionego artysty mojego syna – Michaela Jacksona, ma ogromne znaczenie. Przeglądając internet sama nadal się uczę, jak odróżnić legalne źródła od nielegalnych, by korzystać z nich, nikogo przy tym nie krzywdząc.

Poszukiwania są inspirujące, zdarza Ci się, że słyszysz jakąś melodię i myślisz, skądś to znam? Wierzysz w reinkarnację?
- Zastanawiam się. Jeszcze się nie dookreśliłam. Ale na pewno, czy w przeszłości, czy w równoległym życiu, musiałam być we Francji i musiałam mieć jakieś ukraińskie korzenie, bo ludowa muzyka Ukrainy, to jest coś, co mi rozrywa wnętrzności. W ogóle ludowizna jest mi bardzo bliska.

To słychać na Twoim debiutanckim krążku. Stawiałam bardziej na Bałkany, ale to w sumie blisko. Oberki i nasz folklor są u Ciebie czytelne, ale mnie najbardziej ujęła w tych dźwiękach werwa, witalność, podziały, instrumentarium – smyki, tuba, cyja! Na scenie, w filmie, czy w serialu jawiłaś mi się jako iskierka z temperamentem, teraz dodałabym - przekorna i zadziorna! Masz ukraińskie korzenie?
- Nie sprawdzałam jeszcze. Ktoś mi kiedyś powiedział, że moje nazwisko jest nazwiskiem węgierskim. Podobno kumor znaczy kłopot. Jestem kłopocikiem (śmiech).

Ładna synergia – zadziora, przekora, temperamentna = kłopot! Magda, kiedy dziś zobaczyłam cudne słońce w środku zimy i pomyślałam, że w tak piękny dzień będziemy rozmawiały o śmierci, która w naszej religii jest… dla wielu kłopotliwa, boimy się jej, uświadomiłam sobie, że Ty iście buddyjsko ją oswoiłaś i zintegrowałaś.
- I Leśmian też – może nie nazywając tego buddyzmem, choć pewnie już wtedy jakiś przeciek był.

Na pewno, bo przecież fala sztuki, która przelała się w trakcie Fin de Siecle’u przez Europę, wynikała z m.in. fascynacji orientem…
- Jest na tej płycie utwór „Puściła po stole…” z pointą: nie ma ciebie nigdzie, bo już jesteś wszędzie, który jest bardzo buddyjski. To jest credo. Genialne. Ja oczywiście nie jestem aż takim chojrakiem, nie mówię, że mam luz, jestem przygotowana, bo nikt z nas nie jest na to przygotowany. Ale w przeciwieństwie do wielu ludzi, mogę spokojnie rozmawiać o śmierci. W tytułowym utworze Leśmian opisał kilka wcieleń śmierci, podmiot liryczny może sobie wybrać jedną – ciekawa jestem jak ludzie by wybierali - szybkie i bezbolesne, czy jednak świadome umieranie. Polecam książkę „Śmiertelni nieśmiertelni” Kena Wilbera, którego jestem zagorzałą zwolenniczką. Oprócz swojej filozofii i poglądów zawarł tam także opis fragmentu życia, który przeżył ze swoją karmiczną miłością, bardzo rozwiniętą duchowo kobietą. Żadne z nich już się nie spodziewało spotkać kogoś, kogo mogliby pokochać i wtedy właśnie się spotkali. Jak mawiają - chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach. Ta kobieta ze świadomej siebie osoby, pomagającej innym, nagle sama potrzebuje pomocy. Wilber, który przy niej trwa do samego końca, opisuje wszystkie etapy choroby nowotworowej, przez które wspólnie przeszli. Niezrozumienie, niezgodę, bunt, agresję, pogodzenie się z tym, po moment, kiedy ona prosi o uwolnienie – a przechodzi wszystkie możliwe zabiegi, również te niekonwencjonalne. Prosi go o zgodę, jako tę osobę, która musi ją puścić mentalnie. Czasem myślę, że to zbawienne móc przejść taką drogę człowieka, który jest uwikłany w tryliard rzeczy błahych z życia codziennego, w którym w pędzie nie potrafimy oddzielić, co jest ważne, a co mniej. I to cudowne, że przychodzi taka chwila, kiedy możemy dotknąć tego człowieka z krwi i kości, jego jestestwa, głębi i pożegnać się z nim tak po ludzku, prawdziwie. Nie życzę sobie oczywiście choroby, ale myślę, że taka śmierć jest lepsza niż nagła, na którą ani my, ani nasi bliscy nie jesteśmy kompletnie przygotowani. Ten utwór jest też dla mnie ważny, ponieważ zaśpiewałam go białym wokalem.

Jest też na tej płycie dużo niespełnionej miłości i gdzieś wokół tego tematu też krążysz – masz taką historię w swoim życiu?
- Myślę, że każdy ma. Wielu z nas spotkało swoje karmiczne miłości, ale z jakichś powodów, tak jak w utworze „Dwoje Ludzieńków”, nie dane było im iść razem przez życie.

A taka historia, która Cię nieustająco porusza…

- Pytanie, co jest tą niespełnioną miłością. Czy to, kiedy ludzie są ze sobą przez jakiś czas i ktoś odchodzi, czy... „Niebieski” Kieślowskiego, to jest film, który mnie rozwala. W ogóle żałuję, że swoją dorosłą ścieżkę rozwoju zaczęłam, kiedy Kieślowskiego już nie było wśród nas, bo stanęłabym na rzęsach, żeby z Nim pracować.

Jesteś tak plastyczna, że nawet mówiąc o filmie, komunikujesz się… kolorem! Nie kusi Cię muzyka filmowa?
- (Magda zaskoczona wybucha śmiechem) Nie wiem, szczerze. Czymś innym jest wymyślanie melodii do tekstu, tak jak w przypadku mojego debiutu, a czymś innym aranżowanie kompozycji. Tym zajął się mój mąż, Piotr Dziubek. Wiem, że aby aranżować muzykę, trzeba mieć talent, czuja muzycznego, ale też wiedzę. Kompozycja to jedna rzecz, ale kiedy słyszę, jak Piotr aranżuje np. kompozycje, które ja od dawna znam, bo dostał propozycję przerobienia przebojów na jakiś koncert, to doceniam jaką trzeba mieć wiedzę, żeby wymyślić pomysł. Wiedzieć, jak te instrumenty ze sobą pożenić, żeby oryginalnie współbrzmiały, usłyszeć to gdzieś w sobie, który, kiedy i jak ma się odezwać, żeby to wszystko było spójne. Myślę, że to są lata doświadczenia zawodowego. Oczywiście, gdyby jakiś reżyser czy twórca chciał mieć takiego amatora, który mu tam trochę zawyje, w jakiś gong uderzy, pójdzie jakąś eksperymentalną ścieżką, poimprowizuje w stylu Meredith Monk, to ja bym się na to otworzyła. A są tacy odważni, szczególnie ci, którzy wychodzą ze szkoły filmowej, i robią swoje 30-ki. Bardzo różne, ciekawe filmy. To mogłoby by być bardzo ciekawe doświadczenie.

Eksperymentujesz w muzyce, „śpiewasz na biało”, gdzie szukasz inspiracji?
- Na Ukrainie. Leży mi mocno na sercu. Obserwuję z przerażeniem i ze smutkiem co się dzieje na Majdanie, bo którykolwiek scenariusz się wydarzy, nie wyjdzie im to na dobre, i to jest bardzo przygnębiające. I nie wiadomo tak naprawdę jak im pomóc. A słucham głównie zespołu Dakha Brakha, na który trafiłam przez przypadek w internecie i od tamtej pory jestem ich zagorzała wielbicielką. Zamęczam nimi wszystkich znajomych, którym te „wyjące dziewczyny” niekoniecznie podchodzą, a ja to uwielbiam, bo moja dusza gra podobnie. Odkryłam też ukraiński zespół działający w Polsce - Dziczka. Tatiana Sopiłka, założycielka tego zespołu, to kobieta, która uczyła mnie białego śpiewu, więc podążam trochę tym tropem. Znam też oczywiście Kapelę ze Wsi Warszawa. Z Mają Kleszcz i Wojtkiem Krzakiem mam teraz przyjemność współpracować, bo współtworzymy Galę na Przegląd Piosenki Aktorskiej. Cenię Björk – dowiedziałam się parę dni temu i muszę to sprawdzić, że podobno jej sposób śpiewania też wywodzi się z muzyki ludowej! I poza takimi piosenkami jak w „So Quiet”, gdzie też śpiewa „na biało”.

„So Quiet” powstało na potrzeby filmu Von Triera, więc to nie do końca jej projekt. Pamiętasz jak odkryłaś „biały śpiew”?

- Dakha Brakha pojawili się na mojej drodze jako taki fenomen, szarpało mi wnętrzności na wszystkie strony jak ich słuchałam, więc poszłam tą drogą za instynktem, szukając pocztą pantoflową kogoś, kto by mi dał tego dotknąć, spróbować i tak trafiłam na Tatianę. A ona z uroczym akcentem (tu Magda zabawnie naśladuje akcent Tatiany) powiedziała: nu dobrze, zaśpiewaj coś, zobaczymy, czy w ogóle jesteś materiałem? (śmiech) Jestem pod wrażeniem Tatiany i muzyki ukraińskiej, bo okazuję się, że to jest wiedza na... studia! I taka osoba jak Tatiana, która się w tym swobodnie porusza (dla laika jest to trudne) po melizmatach, których używają wokaliści, jest w stanie podać region, z jakiego pochodzą! Przy czym, te melizmaty różnią się np. jednym dźwiękiem! Albo sposobem atakowania jednego dźwięku. Jak ja tego słuchałam na początku – a dostawałam np. 20 utworów i miałam powiedzieć, co mi się bardziej podoba – to mówiłam, że to jest dla mnie wszystko bardzo podobne. Tatiana załamywała ręce. Dla mnie szkolenie własnego ucha, a później próba zmierzenia się z tym było genialne. Szacunek wykonawcy do odbiorcy polega tutaj oczywiście na bardzo skrupulatnym, wielogodzinnym przygotowaniu i wyczerpujących ćwiczeniach, ale też już podczas wykonania – nie zarzucaniu widza własnymi emocjami. Ja będąc aktorką używam nie tylko swojego głosu, ale całej fizjonomii, więc pierwszy i zasadniczy błąd jaki popełniałam, to była cała ekspresja, spektakularna mimika, mowa ciała, na co Tatiana mówiła: „Hola, Kobieto! Ja jako odbiorca chcę móc to poczuć! Nie pokazuj mi, co Ty o tym myślisz i jak to czujesz, ty to musisz tak w sobie ugryźć, odnaleźć w sobie i taką drogę znaleźć, żeby to odbiorcy przekazać, ale ja nie chcę widzieć nawet jednej zmarszczki na twoim czole!”. I to była dla mnie niezła wolta, bo musiałam nauczyć się siebie od nowa. Wcześniej nie miałam pojęcia, że mam w sobie taką przestrzeń, takie możliwości, że potrafię tak wysoki i mocny dźwięk z siebie wydać. Ale na pewno jest to kompatybilne ze mną sprzed 10 lat, bo to jest moja ścieżka. To jest taki kolejny koralik, który nakładam na swoją malę, nawiązując do buddyzmu. Jestem wdzięczna Stwórcy, który jest wszechobecny, czy to jest religia buddyjska, czy chrześcijańska, czy inna, że takich rzeczy mogę doświadczać.

Mówiąc o trudnych zadaniach – która filmowa rola do tej pory była dla Ciebie największym wyzwaniem?
- Z filmów to dwa były trudne. Pierwszy – „Hiena” z Borysem Szycem w roli głównej. To film, który ujrzał światło dzienne, ale niewiele osób o nim wie. Zdjęcia kręciliśmy na Śląsku. To było o tyle trudne dla mnie zadanie, że po raz pierwszy ktoś poprosił mnie, żebym nie miała swoich emocji na wierzchu, tylko żebym ten wulkan, który musiał być w środku, kompletnie schowała. Na zewnątrz miałam być osobą niezwykle hermetycznie pozamykaną. Grałam matkę kilkuletniego chłopca i dostałam zadanie od reżysera Grzesia Lewandowskiego, żebym była na maksa zimna dla tego dziecka. Jedyne momenty jakiejś empatii czy uczuć do synka, miałam mieć wtedy, kiedy to dziecko śpi. Bardzo trudno mi było zagrać coś takiego, bo jestem osobą niezwykle empatyczną i ciepłą, zwłaszcza w stosunku do dziecka. Film przeszedł bez większego echa, natomiast ja tę pracę na planie wspominam jako bardzo ciekawą. Zdjęcia robił Arek Tomiak. To był naprawdę piękny obraz, plastycznie niezwykły.

To może właśnie namówiłaś kogoś na obejrzenie „Hieny”...
- Może tak (śmiech). Drugi film, to oczywiście „Układ zamknięty”, czyli spotkanie z Januszem Gajosem. To był dla mnie bonus, który mi się trafił na mojej ścieżce. W życiu bym się nie spodziewała, że będę miała taką okazję i przyjemność pracować z Panem Januszem. Bardzo się z tego cieszę, bo promocji tego filmu towarzyszyły też spotkania z publicznością w całej Polsce, w związku z czym miałam też szansę poznać go prywatnie. Jestem pod wielkim wrażeniem, co tu dużo mówić. To osoba niezwykle skromna. Fantastyczny, ciepły człowiek z olbrzymią wiedzą. Oczywiście, ma niebywałe doświadczenie zawodowo-życiowe, ale stając z nim na planie nie miałam takiego poczucia, że oto mistrz spotyka się z jakimś smarkaczem, z którym musi współtworzyć scenę. Bałam się tego, bo aktorzy bywają różni. On ani przez chwilę nie dał mi odczuć, że są miedzy nami jakieś dysproporcje. Trudno ubrać to w słowa, bo to niuanse, które występują między ludźmi. Wrażenie pozostanie.

Skoro już jesteśmy przy Ryszardzie Bugajskim, opowiedz proszę o swoim pierwszym spotkaniu z tym reżyserem.
- „W kogo ja się wrodziłem” to był też bardzo dobry film z cyklu „Święta polskie” i równie duża przyjemność grania z nieżyjącym już Krzysztofem Kolbergerem. Byłam jeszcze wtedy na studiach, więc Bugajski mi zaufał, że mogę jakąś małą, ale bardzo fajną postać stworzyć. Ten film kręciliśmy latem nad morzem – czegóż chcieć więcej, Kolberger, lato, morze (śmiech).

A „Brzydkie słowa”…
- To 30-minutowa etiuda, bardzo ciekawy film z kompletnie niedocenionym w Polsce aktorem Grzegorzem Mielczarkiem. Spotkałam się z nim w Teatrze Słowackiego na próbie, znając oczywiście scenariusz. I na tej pierwszej próbie on sobie zrobił na mnie test. Nie przywitał mnie normalnie, tylko wszedł w rolę. I nagle obok siebie miałam człowieka z zespołem Tourette'a (objawy, to mimowolne wykrzykiwanie wyzwisk, przekleństw). Patrzyłam na reżysera Marcina Maziarzewskiego oczami wielkimi jak 5 złotych i myślałam: „on jest naprawdę chory! Reżyser wsadził mnie na minę. Jak ja mam z nim budować rolę. Ratunku!” A Marcin zaczął się śmiać i mówi: „no, genialnie Grzesiu, już tę panią przestraszyłeś”. Trzymam kciuki za Grzesia, żeby mu jeszcze ktoś dał szansę zagrać role trudne. On pracuje w Krakowie, a nie w Warszawie, szanse na wypłynięcie ma o połowę mniejsze. A bardzo na to zasługuje.

Przenieśmy się z Krakowa z desek Teatru Słowackiego do wrocławskiego Capitolu i niezwykłej sztuki (śmierci też tu nie brakuje!) w reżyserii Agaty Dudy-Gracz, w której grasz… świętą.

- „Ja, Piotr Riviere, skorom już zaszlachtował siekierom swoją matkę, swojego ojca, siostry swoje, brata swojego i wszystkich sąsiadów swoich…” to jest wydarzenie. I zdecydowanie jeden z barwniejszych, mocniejszych energetycznie koralików na tej mojej mali. Jestem Agacie ogromnie wdzięczna, że zaprosiła mnie do tego spektaklu, opartego na wydarzeniach z 1835 roku. Półroczna praca nad sztuką, to się rzadko zdarza. Zwłaszcza że miesiąc spędziliśmy wyłącznie na improwizacjach. Agata oczywiście miała scenariusz i wiedziała, o czym chce zrobić spektakl, ale zaprosiła konkretne osoby i pod nas pisała role. Przy czym mnie wcześniej nie znała. Napisała rolę świętej, osoby, która ma kontakt z Bogiem, ewidentnie uzdrawia. Tyle. Zostawiła mi totalną dowolność jak tę rolę zagram. Do tego stopnia, że część scen dochodziła nam w trakcie prac. I moja scena kluczowa powstała na... dwa tygodnie przed premierą! Miałam już swoją wizję, już wiedziałam kim ta moja Amien jest i jak Agata dała mi tę scenę, to... wszystko runęło. Oznajmiłam, że chciałabym tę pracę zacząć od nowa, a Agata na to, że wszystko co wiem, co powstało do tej pory, mam włożyć w tę scenę. Na tyle ile chciała, pomogła mi w tym. Zawsze stała z boku, gotowa na odpowiedzi na każde moje pytanie. Dała nam dowolność, że możemy do niej dzwonić kiedy chcemy - i w ciągu dnia i nocą. Cały czas miałam wrażenie, że tworzę tę postać. Agata zrobiła to bardzo sprytnie, bo każdy z nas miał takie samo poczucie.

Dla odmiany w dubbingu, podobnie jak w białym śpiewaniu, nie grasz całą sobą, a jedynie głosem. Śpiewasz na biało, ale poczucie humoru, to masz chyba trochę czarne? Zagrałaś m.in. Panią Frankenstein we „Frankenweenie” Tima Bartona, lubisz dubbing?

- Uwielbiam! (śmiech) Zwłaszcza, kiedy np. w „Iron Manie” dubbinguję Gwyneth Paltrow. Wiem już, że jej postaci w scenariuszach kolejnych części będzie coraz więcej! W Polsce nikt by mnie nie obsadził w kinie akcji, bo jestem tak, a nie inaczej postrzegana. A w „Iron Manie” – głosem bo głosem, ale mogę zagrać wszystkie uderzenia, jak ona leci i krzyczy, wydziera wręcz! Jest super! To świetna szkoła zawodu, choć praca niełatwa. Trzeba się tego nauczyć, mieć sporo pokory, ale satysfakcja jest ogromna.

Ożywiłaś się jak dziecko, to znaczy, że chciałabyś zagrać w kinie akcji?
- Jasne! Ale niech to będzie kino spektakularne! Z wybuchami i pościgami. Oczywiście, wolę grzebać w sobie, zdecydowanie preferuję filmy w stylu wspomnianego „Niebieskiego” Kieślowskiego, gdzie spektrum człowieka jest bardzo szerokie, ale generalnie, to ja mam apetyt na przeróżne rzeczy (śmiech). Nie oglądam namiętnie Bonda, ale taką mocną, wyrazistą kobiecą rolę jak ta Rooney Mary w „Dziewczynie z tatuażem” zagrałabym z wielkim oddaniem. Bardzo chciałabym też wystąpić w filmie kostiumowym. Z tego gatunku cenię najbardziej „Królową Margot” z Isabelle Adjani i z absolutnie wstrząsająco-emocjonalną muzyką Gorana Bregovica. Zagrać taką postać jako Małgorzata de Valois i w takim filmie – marzenie. Lubię kino trudne. Uwielbiam Von Triera, zwłaszcza jego „Melancholię”. Po wywiadzie pójdę na „Nimfomankę”, jestem jej bardzo ciekawa. Lubię Francoisa Ozona, najbardziej jego wyrafinowany „Basen”. Z polskich twórców Agnieszka Holland jest mi bardzo bliska. Szalenie cenię kino Wojtka Smarzowskiego i Małgośki Szumowskiej. Oczywiście Kieślowski, do którego już mogę tylko powzdychać.

Wracając do Leśmiana. „Panna Anna” zdradziła cię, masz – jakkolwiek to erotyk – poczucie humoru i to czarne!
- Myślę, że mam całkiem niezłe poczucie humoru (śmiech). Bardzo lubię tę piosenkę. Wiele osób myśli, że jestem taka ułożona, eteryczna, porcelanowa i niedotykalska. Dopiero jak mnie ludzie poznają, to widzą, że tam w środku jest człowiek. Normalny. Lubię grać, udawać, wcielać się w przeróżne postacie. Tutaj miałam pełne pole do popisu, bo interpretowałam kobietę, która pewnie za dnia jest snującą się meduzą, a w nocy odkrywa zgoła odmienne „ja”. Skala od superego do id jest baaaardzo rozpięta. A ona nie trafiła na takiego kochanka, który mógłby jej sprostać, dogodzić, więc stworzyła go sobie sama. Ożywia go swoim czarem, więc w grę wchodzą tu też tajemne moce!

I to jest jedyny d-urowy numer na całej płycie…

- Fakt. I żeby było ciekawiej, jedyny, który wyszedł spod pióra mojego męża. Ciekawostka, bo ja w ogóle nie miałam świadomości, że tworzę wszystko w minorowej tonacji. A żeby było śmieszniej, to właśnie mój mąż jest postrzegany przez muzyków i reżyserów jako ten, który pisze w moll-u. Jak się okazało, że ta jego jedyna kompozycja jest d-urowa, to stwierdziłam – no nie, to trzeba odnotować i wyróżnić na okładce!

A w której z Leśmianowskich piosenek odnajdujesz się najbardziej?
- Jeszcze nie potrafię się do tego zdystansować. Pod każdym z tych tekstów mogłabym się spokojnie podpisać. „Dwoje ludzieńków” to piosenka, przy której naprawdę muszę mocno nad sobą pracować, żeby nie poddać się tej emocji, jaką mam w środku. Tak jak przy białym śpiewaniu, tak i tutaj zatrzymuję tę całą gulę, która mi więźnie w gardle. Na pewno „Strój” jest mi bliski. Mam na ten tekst taką drugą optykę. W pierwotnej wersji, w znaczeniu Leśmianowskim, ten wiersz opowiada o dziewczynie zgwałconej przez duchy wiatru. Jest to na tyle dojmujące doświadczenie, że kiedy wraca do swojej wioski, wszyscy wiedzą, że jest już zbrukana, nieczysta. I cała wieś ją odrzuca. Nie mogłam już tego wszystkiego wyśpiewać, bo utwór miałby ze 12 minut (i nikt by tego nie wysłuchał), ale dalej w tym tekście Leśmian napisał, że tylko Bóg jej nie zdradził i ślepo w nią wierzył, i tylko przez łzy się uśmiechał. I zabrał ją do siebie i ukochał ją w tym całym sponiewieraniu. Myślę, że ten tekst można by rozumieć trochę inaczej. Żyję w świecie show-biznesu i choć nie doświadczyłam tego jeszcze, kto wie, może za chwilę, ktoś wpadnie na pomysł, że jestem za nudna dla mediów, bo jeden mąż, dwoje dzieci i pies, domek na wsi - nuda! I zaraz wymyśli coś głupiego na mój temat. Obserwuję to u swoich kolegów, jak pada na nich oszczerstwo i niezależnie, czy jest to prawda, czy nieprawda, publicznie zostają zbiorowo zgwałceni. Obcy włażą z błotem na ich teren prywatny, do ich duszy i rozrywają tego człowieka od wewnątrz. Ta osoba jest natychmiast napiętnowana. Taka nagonka trwa najwyżej dwa tygodnie, bo tyle czasu mniej więcej żywią się media jedną plotką. Termin przydatności szybko mija i pojawia się ktoś inny. Ale do tej osoby sponiewieranej przez wszystkich już nikt nie zagląda i ta osoba musi sobie dawać radę sama. To jest coś, co mnie osobiście przeraża. Dlatego ten tekst rozumiem w ten sposób, bo każde pogwałcenie czyichś praw jest dla mnie straszne. Przeraża mnie to, że ludzie się kompletnie nad tym nie zastanawiają. Ktoś piękny przychodzi i mówi, słuchajcie mam tę odwagę, żeby stanąć przed wami i pokazać wam kawałek siebie, pokazać jaki jestem i mam tę potrzebę, żeby zabrać was na swój pokład, jakikolwiek ten pokład by był – teatralny, filmowy, muzyczny, plastyczny. A ludzie nie mają tyle rozsądku i szacunku, żeby powiedzieć – dziękuję ci za to, szanuje, ale na tym się moje uczestnictwo kończy, tylko szukają dalej, włażą głębiej w jego prywatne już zakamarki. Zupełnie bez pardonu, nie zapraszani.

Na szczęście w naszym życiu dzieją się też rzeczy piękne, metafizyczne…

- Siódma piosenka na płycie, z buddyjskim przesłaniem, którą śpiewam białym śpiewem „Puściła po stole”, jest dla mnie zupełnie niezwykła. Przy nagrywaniu tej piosenki w Alvernii, zdarzyła się rzecz niebywała. Na nagranie wszystkich piosenek mieliśmy tylko dwa dni. Nagrywaliśmy na tak zwaną setkę.

To słychać, każdy Twój oddech akcentuje, że choć studyjna, jest to w pełni znaczenia tego słowa płyta „live” i to mnie jeszcze bardziej urzekło. Czuć, że nagranie jest zapisem Waszych emocji, interpretacji tu i teraz.
- Zostawiliśmy nawet fałsze. Wyszliśmy z założenia, że każdą z tych piosenek możemy zagrać trzy razy, bo nie zdążymy inaczej zarejestrować płyty w dwa dni. I że któreś z tych trzech podejść musi wejść na album.

Do trzech razy sztuka i musi się udać! To naprawdę jest sztuka. Niewielu artystów w dzisiejszych czasach się na to odważa. Kiedyś cała orkiestra wchodziła np. do studia Polskiego Radia i nagrywała na setkę – raz! – całą płytę. Po prostu grali koncert. To świadczy też o Was jako muzykach. Chylę czoła!

- Wymaga to ogromnego skupienia. Ta tzw. setka ma tu przełożenie też na naszą 100-proc. koncentrację na tym, co robimy, co gra kolega obok, na wspólne wibracje, energię, współodczuwanie. I to wszystko miało swój punkt kulminacyjny, bo... musiało go mieć. Tuż przed nagraniem powiedziałam do mojego męża, że boję się śpiewać ten utwór, a on na to, że też ma lęk przed jego zagraniem, ale kiedyś w końcu trzeba się z nim zmierzyć. Realizatorzy dali znać, że możemy zaczynać. Muzycy stawiają pierwsze akordy, a ja po prostu czuję bezsilność wobec emocji, która we mnie wzbiera, zaczynam płakać. A właściwie wyć, ale tak, że musiałam się odsunąć od mikrofonu. Na szczęście wstęp w tym utworze jest długi, więc skupiłam się na tym, co czuję, na tej bezgranicznej wdzięczności za to, że dane mi jest podążać pod rękę z Leśmianem, którego poznaję od tak dawna. Przejść tym jego ogrodem życia wydeptując własną ścieżkę, trochę bokiem, mam nadzieję oryginalnie, licząc, że jemu by się to podobało. Że możemy nagrać tę płytę, w dodatku w Alvernii, która jest cudownym studiem. Że tak genialni muzycy dali się zaprosić do tego projektu. To uczucie jest tak dojmujące, że niemal mnie sparaliżowało, a słyszę, że za chwilę muszę wydobyć z siebie głos. Przełknęłam te łzy, zaśpiewałam tak jak czułam, odetchnęłam chwilę, bo na szczęście mamy tu długie solo mojego męża i schowałam się w kąt, żeby mnie muzycy nie widzieli i… wyję dalej. Myślę sobie, nie wiem co się dzieje, ale nie zaśpiewam tego dalej! Siódmym zmysłem czuję, że nie namówię ich, żebyśmy podeszli drugi raz do tego utworu, więc zaśpiewałam do końca swoją partię. Odwracam się, a skrzypaczka Ola ociera łzę. Nasz trębacz - Adaś pokazuję mi przedramię z włosami zjeżonymi na sztorc. Kontrabasista - Adam również, który nie należy do osób wylewnych, odkłada instrument i mówi: mam wrażenie, że nie byliśmy tu sami... Wszyscy wyszliśmy ze studia z takim uczuciem i każdy mówił, że tym razem nie będzie trzech wersji tego utworu. Bierzemy pierwszą. Nikt się nie zorientował, że ja płakałam, bo każdy był tak skupiony na tym, co odczuwa i przekłada na dźwięki. Na koncertach wszyscy mamy pietra przed tym utworem, bo nigdy nie wiemy, co się może wydarzyć, ale jest to też taka przestrzeń, która mam wrażenie zabiera słuchaczy w zupełnie inny wymiar., inne rejony i to jest też bardzo ciekawe doświadczenie, że ludzie to czują i się na to otwierają.

Płytę dedykowałaś bliskim nieobecnym… Tacie?

- Nie myślałam o tym w ten sposób dedykując ją bliskim nieobecnym, ale gdzieś z tyłu głowy towarzyszył mi tata mojego taty. Mój dziadek, który z muzyką ludową był blisko związany, a ja byłam za mała, by docenić tę całą spuściznę, którą gromadził przez lata i po sobie zostawił. Niestety, jego notatki w dużej części zostały zniszczone, więc nie możemy tego oddać żadnemu muzeum etnograficznemu, a szkoda. Pamiętam tego starszego pana, który jeździł po wsiach, namawiał babiny, żeby mu śpiewały stare przyśpiewki, uczył się ich, zbierał i później grając na skrzypeczkach, na których nauczył mnie grać gamę, nagrywał to wszystko na swoim magnetofonie marki Kasprzak. Było to dla Niego bardzo ważne, więc myślę, że tę ludyczność mam gdzieś w sobie i tę potrzebę dołożenia cegiełki od siebie, żeby to w nas nie zagasło. Fajnie jest się oglądać na innych, jak to robią w USA, Irlandii, na Ukrainie, ale trzeba coś zrobić na swoim poletku.

Socjologiczno-historyczne wyparcie w czasach socrealizmu zrobiło swoje. Polska młodzież śpiewała zupełnie inne polskie piosenki. Na długie lata w opinii publicznej polska muzyka folkowa została obciachem. Disco-polo świetnie się wpasowało w tę lukę. Właściwie mainstreamowi przywrócili ją w De Press, Obywatel GC, a później już Golce, Zakopower, Lachersi. Tacy artyści jak Kapela ze Wsi Warszawa, ciesząca się uznaniem za granicą, u nas wciąż są niszowi… Mam wrażenie, że dopiero od ok. 20 lat ludzie zaczęli wracać do korzeni i próbują ocalić to, co jeszcze się da. Fundamentalny byłby powrót muzyki do szkół, tym bardziej, że u nas nie ma tradycji i dziadków, którzy by nas uczyli grać na tubie, skrzypkach, czy cyji.

- Ale to się wydarzy, prędzej niż później. Grono moich koleżanek, które zaczęły piec chleb w domu, i to taki prawdziwy, na zakwasie, wciąż rośnie. Kiedy widzę, jak moje dzieci, wychowane tu i teraz wcinają ten mój czarny chleb, z ziarnami, na zakwasie, z pomidorem zerwanym przed chwilą z naszego ogrodu, to mi serce rośnie. Pieczmy chleb, nie zagłuszamy powszedniości telewizorem włączonym od rana do wieczora, który nie zawsze podaje sensowne i ważne wiadomości, spędzamy czas na rozmowach z rodziną, czytamy książki i wracamy do muzyki dziadka. Takich ludzi jest coraz więcej i to jest super. Grałam 9 lat na fortepianie, a teraz uczę się grać na wiolonczeli (strasznie rzępoląc w domu). Mój syn gra na perkusji, poszedł do szkoły muzycznej, więc przerabia wszystkie ksylofony, wibrafony, itp. stare instrumenty. A moja córa Nina zarzeka się, a ma dopiero trzy i pół roku, że będzie grała na trąbce i skrzypcach. Dziewczyna na trąbce?

A czemu nie? Posłuchajcie koniecznie Of Monster & Man, mają w składzie trębaczkę, grają muzykę w stylu indie folk i są z… Islandii! Zatoczyłyśmy niezłe koło.

- Jak w życiu. Nie wiem, co z tego wyniknie, chyba orkiestra rodzinna! Wracamy do źródeł.

Rozmawiała: Anita Bartosik / Legalna Kultura
fot. Katarzyna Warno
Źródło: www.ikmag.pl
Oceń ten artykuł:  1 pkt 2 pkt 3 pkt 4 pkt 5 pkt    Aktualna ocena: 0,00
 
Wyślij e-mail rekomendujący ten artykuł
E-mail adresata
 
 
Magda Kumorek: Sztuka życia
Magda Kumorek krąży od piosenki aktorskiej, przez teatr, film, serial, dubbing po koncert. Ceni Von Triera, Ozona i Smarzowskiego. Chętnie zagrałaby w kinie akcji wyrazistą rolę w stylu „Dziewczyny z tatuażem” lub w filmie kostiumowym, taką na miarę „Królowej Margot”.
Czytaj cały artykuł

 
Twoje Imię i Nazwisko
 
Twój E-mail
 
 
Dodaj swój komentarz do artykułu.
 
Komentarz
Autor
 

Wasze Komentarze

Jeszcze nie skomentowano powyższego artykułu.

Wszystkie komentarze są własnością ich autorów. Autor ponosi pełną odpowiedzialność za treść wpisu. Jeżeli wynikną z tego konsekwencje prawne, planetakobiet.com.pl może przekazać wszelkie informacje stronom zainteresowanym na temat danego użytkownika oraz pomóc w jego zlokalizowaniu.

Konkursy

Wywiady z gwiazdami

Nasza Ankieta

Najprzystojnieszy polski aktor to?

zagłosuj
Moda   Trendy   Projektanci   Modna w ciąży   Ciekawostki   Porady stylisty   Zdrowie i Uroda   Zdrowie   Uroda   Make-up   Rozmaitości   Kącik kulinarny   Z życia wzięte   Wielki świat   Motoryzacja   Nasze dzieci   Porady   Nasz ślub   Kultura   Muzyka   Kino   Teatr   Książka   Sztuka   Konkursy   Konkurs SMS-owy   Konkurs książkowy   Konkurs muzyczny   Wywiady z gwiazdami   Kominek    
Copyright © 2024 Planeta Kobiet. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie L77 - Strony internetowe Strony internetowe